Przejdź do głównej zawartości

Akta w sprawie ACTA

Cenzura prewencyjna i zagłada Internetu – krzyczą jedni. Ochrona interesu twórców i dostosowanie sieci do nowych czasów – wołają drudzy. Jak to ocenić? Czy to w ogóle możliwe? Pora w końcu wyciągnąć akta z szafy i dowiedzieć się o co właściwie w tym wszystkim chodzi. Śledztwo to jednak trudne, bo oparte jedynie na nikłych poszlakach i wróżeniu z fusów. Jeśli mamy jednak na sali odważnych, zapraszam na ławę przysięgłych. Oskarżona ACTA 2 zajęła już właśnie swoje miejsce.

Fot. Marcin Gadomski
Na początek jednak garść niezbitych faktów. Do wysłuchania obu stron przejdziemy później. Bo skąd na przykład w ogóle taka nazwa - ACTA 2? Skoro to już wersja druga to kiedyś musiała być przecież i pierwsza. I była. W 2012 roku Unia Europejska próbowała przeforsować wprowadzenie w życie porozumienia ACTA – (Anti-Counterfeiting Trade Agreement), czyli umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrabianymi. Wtedy się nie udało. Temat wywołał ogromne kontrowersje. Nowe przepisy spotkały się z masowymi protestami Internautów, obawiających się (skądinąd bardzo słusznie) znacznego ograniczenia wolności w Internecie. Wprowadzenie nowego prawa trzeba było odłożyć. Temat regulacji funkcjonowania Internetu powrócił jednak znów w ubiegłym roku. Tym razem pod postacią dyrektywy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, którą czujni internauci ochrzcili nie inaczej jak właśnie ACTA 2. Czyli miała być to swojego rodzaju powtórka z rozrywki. Żeby nie odpowiadać jednak za recydywę, unijni prawodawcy znacznie zmienili kształt proponowanych zmian i tym razem pomimo ponownych protestów udało im się w końcu dopiąć swego. 26 marca tego roku Parlament Europejski poparł nową dyrektywę, a w połowie kwietnia została ona przyjęta przez państwa członkowskie UE.

Nowe przepisy stały się więc faktem. ACTA 2 będzie musiała wejść w życie. Ale o co tyle krzyku? Chodzi tu przede wszystkim o owiane złą sławą artykuły 11. i 13. dyrektywy (a tak naprawdę 15. i 17. bo tamta numeracja pochodzi jeszcze z projektu, a nie ostatecznej wersji dokumentu – zostańmy jednak przy starym nazewnictwie). Pierwszy z artykułów dotyczy tzw. praw pokrewnych wydawców prasowych, natomiast drugi mówi o odpowiedzialności właścicieli serwisów internetowych za treści tworzone przez użytkowników. I tu właściwie kończą się fakty, a zaczynają domysły i spekulacje. Po pierwsze więc - Art. 11., już zdążył zostać określany przez przeciwników ACTA 2 jako „podatek od linków”. Dlaczego? Ma on bowiem regulować, wynagradzanie za powoływanie się na materiały z innych źródeł. Nowe przepisy wymagają więc by serwisy agregujące treści, takie jak np. Facebook czy Google płaciły posiadaczom praw autorskich za zamieszczane fragmenty materiałów, a także prowadzących do nich odnośników. Jeśli więc takie Google będzie chciało zamieści w swojej usłudze Google News na przykład link do artykułu na Pudelku o nowych butach Maryli Rodowicz – gigant z Mountain View będzie zmuszony zapłacić właścicielowi serwisu o gwiazdach określoną sumę pieniędzy, w ramach opłaty licencyjnej. Na kim, zdaniem przeciwników ACTA mogą odbić się takie praktyki?

Rys. Reddit.com
Proszę bardzo, głos ma prokurator - rzecz jasna na zwykłych użytkownikach. Nie wykluczone, że korzystanie z internetowych agregatorów, stanie się mocno okrojone, podobnie jak możliwość dzielenia się linkami do ciekawych artykułów i wpisów. Wielkie platformy mogą zwyczajnie postanowić nie płacić wydawcom prasowym i po prostu zablokować linki do ich stron. Może się więc okazać, że zalinkowanie jakiejś strony na Facebooku okaże się niemożliwe, bo portal Marka Zuckerberga nie wykupił licencji na zamieszczanie u siebie jej treści. Tak więc, jeśli spodobał nam się tekst o problemach sercowych Kasi Cichopek, a strona na której jest on zamieszczony nie współpracuje z Facebookiem to linka do dramatycznych perypetii aktorki już na naszą tablicę nie wstawimy i nasi znajomi będą musieli obejść się smakiem. Ale oskarżyciele ACTA podkreślają także, że nowe przepisy to przede wszystkim zagrożenie dla małych serwisów internetowych. Ruch na takich stronach jest generowany głównie za pośrednictwem dużych agregatorów treści, takich jak Google News, czy Facebook, które obciążone opłatami mogą zrezygnować z wykupywania licencji przede wszystkim od mniejszych wydawców. Zwyczajna biurokracja, ale i biznesowy pragmatyzm mogą sprawić, że Facebook, czy Google uzgodnią licencję tylko z największymi graczami na scenie medialnej, tych mniejszych (a więc - nieopłacalnych) najzwyczajniej w świecie pomijając. Trudno wszak wymagać, by włodarze Google’a byli w stanie usiąść do rozmów z każdą pojedynczą osobą publikującą treści w Internecie. Co więcej – same portale medialne i komercyjni blogerzy, w obawie przed opłatami mogą przestać się wzajemnie cytować, a więc dotychczasowe powoływanie się na informacje z innych mediów mogą zastąpić ukryte plagiaty, bez podawania źródła. Koronnym argumentem przeciwników ACTA 2 jest jednak precedens. Podobne przepisy zostały już bowiem kiedyś wprowadzone w Niemczech i Hiszpanii. Mówiąc wprost – nie wypaliły. Swoisty „podatek od linków” wprowadzony za nasza zachodnią granicą sprawił, że Google, nie chcąc płacić wydawcom, usunął ich treści ze swoich wyników wyszukiwania. Ogromne spadki wyświetleń na stronach szybko skłoniły medialne spółki do przyznania Google bezpłatnej licencji – czyli jedynym słowem powrócił status quo sprzed wprowadzenia przepisów, co zdaniem przeciwników obecnej dyrektywy najlepiej pokazuje jej destruktywność i bezcelowość. No dobrze, a co na to obrońcy?

Tu podnosi się głos, że przede wszystkim „podatek od linków” wcale żadnym podatkiem nie jest, bo nowe prawo nie dotyczy prywatnego i niekomercyjnego wykorzystywania materiałów przez indywidualnych użytkowników. Zwykły, szary internauta za udostępniane przez siebie treści nie będzie więc musiał zapłacić nic. Koszty mają dotyczyć tylko wielkich korporacji i będzie to bardziej swojego rodzaju opłata licencyjna, aniżeli podatek. Ponadto dyrektywą nie będą objęte „bardzo krótkie fragmenty publikacji prasowych”, a więc pod określonymi warunkami, wciąż możliwe będzie swobodne linkowanie bez żadnych licencji. Zwolennicy ACTA, do których zaliczają się głównie duzi wydawcy prasowi oraz organizacje zrzeszające artystów podkreślają poza tym, że nadchodzące przepisy w końcu zapewnią poszanowanie ich praw, gwarantując im możliwość negocjacji z platformami i agregatorami treści. Wcześniej takie koncerny płaciły twórcom, przysłowiowe „co łaska” – teraz zaś będą zmuszone zasiąść do rozmów. Obrońcy ACTA uspokajają, że na zmianach w żaden sposób nie stracą zwykli Internauci, a jedynie wielkie korporacje, które obecnie wykorzystują swoją pozycję, czerpiąc przy tym olbrzymie dochody. Ktoś chce coś dodać? Nie? W takim razie w naszej rozprawie przechodzimy do kolejnego punktu, czyli jeszcze bardziej upiornego, pechowego artykułu numer 13.

Fot. Christian Wiediger
A tutaj robi się jeszcze ciekawiej, bo przy Art.13 mówi się już wprost o cenzurze prewencyjnej. Wszystko dlatego, że wiąże się on z filtrowaniem treści pod kątem praw autorskich. Platformy, których dotyczy Art. 13. (a więc na przykład Facebook, Youtube czy Twitter) mają stać się odpowiedzialne za to co zamieszczają na nich ich użytkownicy. Tu znów pojawia się magiczne słówko „licencja”, którą trzeba będzie podpisać z właścicielami praw na treści chronione prawem autorskim. Jeśli dany serwis nie dopełni obowiązków licencyjnych i pojawią się na nim zabronione treści, wówczas takiemu delikwentowi grożą surowe kary – nawet w sytuacji, gdy treści te były wrzucone przez użytkowników, a nie właścicieli serwisu. Tak więc w momencie, gdy przeciętny użytkownik serwisu Youtube - pan Zbyszek, zapragnie wrzucić na swój kanał film z wycieczki w góry, z przygrywającą wesoło w tle skoczną muzyką braci Golec – karę za naruszenie ich praw autorskich ponosi Google – właściciel Youtube’a. A aby takich sytuacji uniknąć, portale internetowe – zdaniem naszych oskarżycieli – mogą być zmuszone do uprzedniego filtrowania treści zamieszczanych przez swoich użytkowników. Na wzór dawnego cenzora, specjalny algorytm, opierający się na utworzonej wcześniej bazie tytułów zastrzeżonych prawem autorskim, będzie decydował, co może pojawić się platformie bez narażenia jej na konsekwencje ze strony twórców. Mówiąc wprost – by dany portal, lub strona nie musiały martwić się o ewentualne kary, może dochodzić do prewencyjnego, wcześniejszego usuwania z nich treści, w postaci zwykłego niezatwierdzenia ich do publikacji. Zawodność algorytmów rodzi tu natomiast obawę o to, czy skasowaniu zawsze zostanie poddany właściwy utwór. Przeciwnicy nowych przepisów, czarno widzą także przyszłość sekcji komentarzy, które według nich mogą zostać zwyczajnie wyłączone (tu także mogą się przecież pojawić zastrzeżone materiały). A co tym czasem słychać z ławy adwokackiej? Jaka jest linia obrony?

Po pierwsze, bardzo mocno podkreśla się tu, że w dyrektywie wprowadzono masę wyjątków. Nie każdy będzie musiał świecić oczami za twórczość użytkowników. Nowymi przepisami nie będą na przykład objęte platformy, które działają krócej niż 3 lata, ich obroty są niższe niż 10 mln euro, a liczba użytkowników nie przekracza 5 mln miesięcznie. Tu prawo ma więc być pobłażliwe dla małych i początkujących portali. Ponadto Art.13. nie będzie także dotyczył encyklopedii internetowych (Wikipedia jest więc bezpieczna). Nietknięte mają być także między innymi archiwa edukacyjne i naukowe, platformy sprzedażowe jak Ebay czy Amazon i wszelkie inne witryny, których głównym celem nie jest dostęp do treści objętych prawem autorskim, ani ich magazynowanie. No i przede wszystkim z regulacji mają być wyłączone niekomercyjne prace internautów takie jak memy, czy gify. Docelowo przepisy mają być inwazyjne jedynie dla internetowych piratów. Obrońcy nadchodzących przepisów zapewniają, że prawo cytatu ma zostać zachowane, a do faktycznej cenzury może doprowadzić jedynie zbyt gorliwe dostosowanie się do przyjętych ustaleń.

Fot. Shutterstock
No właśnie, bo w całym tym zamieszaniu należy przede wszystkim pamiętać o najważniejszym. Że nasza oskarżona o zamach na wolność Internetu ACTA 2 jest „tylko” unijną dyrektywą. Oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że jej kształt jest w gruncie rzeczy bardzo ogólnikowy i nieprecyzyjny, a ona sama konkretnych działań żadnemu państwu nie narzuca. Najprościej mówiąc – ACTA 2 wyznacza tylko cele, ale nie mówi w jaki dokładnie sposób je zrealizować. Implementacja dyrektywy do krajowego porządku prawnego będzie już zależała od każdego państwa UE z osobna. To tak naprawdę tu wszystko się rozstrzygnie. Czy ACTA 2 rzeczywiście okaże się pożogą, trąbami Apokalipsy i słusznym nawiązaniem do niesławnego projektu sprzed 7 lat? Czy może jednak nie będzie aż tak źle, Internet nie wybuchnie, a twórcy treści po prostu w końcu trochę zarobią? A może najzwyczajniej nic się nie zmieni? Kto chce, może wydać wyrok już teraz. Reszcie zostaje chyba tylko poczekać, w myśl nieśmiertelnej zasady „po owocach ich poznacie”. Bo akta w sprawie ACTA piszą się cały czas.

Łukasz Trzaska
Stowarzyszenie Demokracja w Praktyce

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Panie Areczku, pan jest za młody na umowę..."

Młode osoby są szczególnie narażone na oszustwa ze strony pracodawców. Co jest tego przyczyn ą , dlaczego młodzi na tym tracą i jak się przed tym przestrzec? W liceum, technikum czy szkole branżowej osoby uczące się, często podejmują pracę nie tylko w wakacje, ale także w roku szkolnym. Młodzi i niedoświadczeni pracownicy stanowią łakomy kąsek dla wszelkiej maści oszustów. Przedstawmy pokrótce kilku z nich. Fot. Facebook/Panie Areczku - memy o pracy Na rekrutera Załóżmy, że dana osoba szuka pracy w internecie na różnych portalach. Przeglądając setki ofert, trafia nagle na tę idealną. Dogodne warunki, wspaniała płaca i tylko kilka dokumentów –  niewiele kroków do spełnienia. S ytuacja komplikuje się w momencie wysłania swoje go CV na podany adres mailowy. Wtedy, po krótkim czasie przychodzi wiadomość od nie byle kogo nadawcą jest międzynarodowa firm a, która chce nas zatrudnić . Z radością wypełniamy zgłoszenie. Ale zaraz. Przecież w tamtej wiadomości nie było nawet loga firmy

Sąd sądem...

„Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” powiedziała Leonia Pawlak do swojego syna jadącego na rozprawę sądową równocześnie podając mu granat. Ta scena z kultowego filmu „Sami swoi” nie straciła nic ze swej aktualności. Oczywiście w rozumieniu samego podejścia do kwestii prawa i poczucia sprawiedliwości (bo zapasy drugowojennych granatów stety/niestety szybko się skończyły; ewentualnie czekają na jakiś napad mafii jak w Wilkowyjach). Świadczy o tym współczesne powiedzonko „zasady są po to, aby je łamać”. Już na pierwszy rzut oka widać, że świadomość i kultura prawna w naszym społeczeństwie nie jest powalająca. I choć mamy na to, moim zdaniem, przekonujące wytłumaczenie, którym jest doświadczanie przez dwieście lat (jak nie zabory, to dwa totalitaryzmy i dwa autorytaryzmy) prawa, które w głównej mierze tworzone było przeciw ludziom, to jednak pasowałoby coś z tą świadomością i kulturą prawną Polaków zrobić. Fot. Kadr z filmu "Sami swoi" (1967), reż. Sylwester C

Dziennikarstwo obywatelskie - czy uratuje polskie media? [PODCAST zdezINFORMOWANI]

O dziennikarstwie obywatelskim w praktyce razem z zespołem zdezINFORMOWANI miał okazję porozmawiać członek naszego Stowarzyszenia Łukasz Trzaska. W wywiadzie możecie znaleźć odpowiedzi na pytanie czym tak właściwie jest taki rodzaj dziennikarstwa, kto może się nim zajmować i czy może ono zapobiegać dezinformacji. Dziękujemy za rozmowę i zapraszamy do wysłuchania podcastu (na YT lub w serwisie Spotify ). A jeśli chcecie dowiedzieć się więcej na temat m.in. medialnych manipulacji, fact-checkingu oraz szukania wiarygodnych źródeł informacji serdecznie zachęcamy do sprawdzenia strony https://zdezinformowani.com/ , a także do śledzenia zdezINFORMOWANYCH w mediach społecznościowych . Rys. zdezINFORMOWANI Łukasz Trzaska Stowarzyszenie Demokracja w Praktyce