Nie wiem, czy zauważyliście ale w naszym kraju cierpimy na niezwykłą, irracjonalną wręcz tytułomanię. Wprost uwielbiamy zwracać się do innych: panie kierowniku, prezesie, trenerze, redaktorze, ministrze, eminencjo, doktorze, czy profesorze w końcu. Tytuł przecież być musi, bo to podstawa porządku społecznego. U nas nie ma człowieka – jest tytuł, funkcja, stopień. Jaki tam pan Marek? To przecież nasz pan dyrektor jest. I tak dalej i dalej. Tyle, że niektórzy w tej swojej tytułologii zaszli już chyba jednak zbyt daleko. W jednej z szczecińskich szkół statut obowiązkowo nakazywał - uwaga - „zwracać się do nauczyciela używając zwrotu Pan/-i Profesor” oraz „pozdrawiać ukłonem wszystkich pracowników szkoły”. Po interwencji w miejscowym kuratorium przepisy błyskawicznie zostały zmienione, jednak niesmak pozostał.
Chociaż, czy aby na pewno „niesmak”? Bo z tym „profesorowaniem” w naszych kochanych oświatowych gmachach to różnie to bywa. O ile na wyższych uczelniach nikt nie ma już raczej problemu z nazwaniem swojego wykładowcy per „profesor”, tak w szkołach średnich budzi to już często sprzeciw i kontrowersje. „No bo jacy to niby profesorowie” – powiedzą niektórzy - „wszyscy tam przecież co najwyżej magistra mają”. W tym miejscu warto, więc chyba uściślić jak to z tą profesorskością jest, bo wbrew pozorom profesor profesorowi nierówny. Taki na przykład tytuł naukowy profesora jest w Polsce nadawany dożywotnio pracownikom szkół wyższych i instytutów naukowo-badawczych za osiągnięcia naukowe i dydaktyczne. I droga do takiej profesury nie jest wcale łatwa. Licencjat, magisterka, doktorat, habilitacja. No trochę się trzeba napocić.
Fot. Thinkstock |
Zupełnie czym innym jest jednak profesor jako stanowisko. Nie jest to wcale równoznaczne ze stopniem naukowym i takiego profesora nie zapiszemy już sobie jako tytułu przed nazwiskiem. To bardziej posada służbowa, funkcja jaką ktoś obejmuje w związku z pracą na uczelni wyższej. Na stanowisko profesora zwyczajnego bądź nadzwyczajnego mianuje rektor uczelni, natomiast tytuł naukowy profesora przyznaje wyłącznie Prezydent RP. I z tymi nieszczęsnymi profesorami w liceach lub technikach jest trochę tak jak z profesorami nadzwyczajnymi na uczelniach. Formalnie to oni tytułu profesora nie mają (profesorowie nadzwyczajni to zwykle doktorzy habilitowani), ale profesorami ich stanowiska się nazywa. Bo tak się przyjęło.
Czyli do gry wkraczają po prostu zwyczajowość i tradycja. Nauczycieli w szkołach średnich utarło się od lat wołać profesorami i z tak głęboko zakorzenioną konwencją trudno dziś dyskutować. A konwencja (podobnie jak całe nasze życie) nie zawsze jest logiczna. Jest po prostu umową. Umówiliśmy się na przykład, że każdego pracownika służby zdrowia nazywa się doktorem, a przecież nie jest tajemnicą, że nie każdy lekarz tytuł doktora posiada. Podobnie jest z byłymi premierami, na których już do końca życia mówimy „panie premierze”. Ba, powiemy tak nawet do wicepremiera. I wcale nie chodzi tu o jakąś gloryfikację, czy przypisywanie komuś na siłę większych zasług niż naprawdę posiada. Chodzi jedynie o zwyczajny szacunek.
Fot. ©fotolia/Davis |
Problem pojawia się jednak w momencie, gdy do owego szacunku ktoś zmusza nas siłą. Bo tak chyba można potraktować odgórny nakaz zapisany w szkolnym statucie. Dlatego tym bardziej cieszę się, że protest poskutkował i uczniowie w Szczecinie będą mieć jednak możliwość mówienia do swoich nauczycieli również po prostu „proszę Pani/Pana”. I może też przy okazji miło się do nich uśmiechnąć. Ale to już według uznania. Bo szacunku i dobrego wychowania przymusem nie nauczymy nikogo. A czy szacunek ów koniecznie musi wyrażać się akurat przez utarte formułki i tytuły to już pozostawiam do oceny Czytelnikowi. Nie samym tytułem człowiek żyje. Ja wołałbym chyba jednak ten uśmiech...
Komentarze
Prześlij komentarz